_______________________________________________________________________ ___ __ ___ ___ _ ___ ____ | _| _ _ _ ___ / _|| || | | || | |_ || |_ | \ | || || | / / | | || | | | || | | / / | _| | \| || || | | _/ / | _|| | | _| || \ / /_ | |_ | |\ || || | |__/ |_| |___|| | ||_|\_\|____||___| |_| |_||_||_|_| |___| _______________________________________________________________________ Wtorek, 11.08.1992. nr 37 _______________________________________________________________________ W numerze: Andrzej Pomian - Powstanie Warszawskie: Imponderabilia a "realizm" Henryk Dasko - Usmiech Feliksa Edmundowicza Marian Hemar - Przeklenstwo inteligencji Zbigniew J. Pasek - Najwiekszy obraz religijny swiata Jan Jaworowski - Dzienniczek z podrozy do Korei i Taiwanu [cz. II] Andrzej Markowski - De-, re- i oszolomy M. K. - Buty "Kusego" i koszulka Klobukowskiej _______________________________________________________________________ [Od redaktora dyzurnego: dzisiejszy numer przynosi kilka uwag historyka (A. Pomian) o zasadniczych kwestiach Powstania Warszawskiego (to juz 48 rocznica), dalej mamy glos w dyskusji (H. Dasko) na temat rozliczen literatury ze stalinizmu skomentowany wierszem Hemara. Nastepnie kilka wrazen z podrozy: do Kalifornii (moje wlasne) i dokonczenie travelogu Jana Jaworowskiego z podrozy na Daleki Wschod. Numer zamykamy rozwazaniami o wspolczesnej polszczyznie i tematem z historii sportu. Przepraszamy za spozniona, a niekiedy za powtorna wysylke - trudnosci techniczne. zjp] _______________________________________________________________________ [Tydzien Polski, 25.04.1992] Andrzej Pomian POWSTANIE WARSZAWSKIE: IMPONDERABILIA A "REALIZM" ================================================= Marzycielski idealizm i przyziemny realizm, postawy zdawaloby sie przeciwstawne, wystepuja nieraz w dziejach obok siebie, jak w powiesci Cervantesa Don Kichot i Sancho Pansa. Obie wzial pod uwage przy ocenie Powstania Warszawskiego znakomity dramaturg Jerzy Szaniawski w sztuce z roku 1945 "Dwa teatry". Jej bohater - Dyrektor teatru "Male Zwierciadlo", kieruje sie trzezwym, nawet nieublaganym realizmem. Ale w przedsmiertnym snie zjawia mu sie nieoczekiwanie Dyrektor "Teatru Snow", bedacy jak gdyby glebsza, ukrywana, tlumiona strona jego natury. Pierwszy wypowiada swoj poglad o Powstaniu bardzo kategorycznie: "Znam Was, zolnierzyki mlode. To z rodu tych, co ida z motyka na slonce (...). Ida z bronia slaba, nierowna, smieszna. Potepialem ich. Wytykalem glupstwo, nierownosc, szalenstwo". "Zniewazyl was, zolnierze mali, mowiac o sloncu i motyce" - mowi pozniej Dyrektor drugi. "Chcial klamstwem zaslonic wzruszenie (...). Ubogim bylby artysta, gdyby nie widzial urokow niedorzecznosci i nie wierzyl, ze wasze watle szable moga i w slonce uwierzyc i ze slonca posypac iskry (...). Dyrektorze 'Malego Zwierciadla'! Z nowego naszego juz brzegu bedziesz patrzal, jak wyrasta ku gorze miasto najdrozsze, miasto ukochane, a ponad dachami jeszcze wyzej wyrastaja wieze coraz smuklejsze, az zatrzymane w najwyzszej ekstazie patrzec beda znowu dlugie lata w niebo, chwytajac wieczny niepokoj piorunow i wielki spokoj mlecznych drog".[1] Jak w dramacie Szaniawskiego, tak w Powstaniu Warszawskim wyszly na jaw nie tylko wysokie koszty idealizmu, ale i bezradnosc realizmu. Powstanie mialo byc realizacja idealistycznie pomyslanego zamiaru. I Dowodca Armii Krajowej, i Delegat Rzadu, i czolowi politycy Podziemia wyczuwali instynktownie, co wyczuwala takze ulica warszawska, ze w momencie gdy wojska sowieckie zajawszy ziemie polskie na wschod od Wisly podchodza do Stolicy, nie moze ona pozostac bierna. Wazyla sie sprawa niepodleglosci. Rozstrzygaly sie na lata losy Polski. W gre wchodzily imponderabilia. W takiej chwili - myslano na gorze Podziemia - nie moze zabraknac czynu polskiego, ktory by wyrazil potezniej niz slowa prawdziwa wole narodu. Bezczynnosc Warszawy, reprezentantki calego kraju, oznaczalaby kapitulacje przed Kremlem, oddawalaby mu tytul historyczno-polityczny do urzadzenia Polski po swojemu. Do tego idealistycznego zalozenia doszly kalkulacje operacyjne. Dowodca AK gen. Bor-Komorowski nie liczyl na zyczliwosc Kremla, uwazal jednak, ze bedzie sie on kierowac swoim zywotnym interesem wojskowym: mozliwoscia jak najszybszego przekroczenia linii Wisly. Widzial doskonale, ze wojska sowieckie zawsze korzystaly z ulatwien, jakie im dawaly uderzenia Armii Krajowej na Niemcow w miare przesuwania sie frontu. Ocenial, ze tym bardziej skorzystaja one z tego w Warszawie ze wzgledu na jej wielkie znaczenie strategiczne. Lezala ona przeciez na glownym kierunku ofensywy sowieckiej w punkcie kluczowym, gdzie zbiegaja sie najwazniejsze szlaki komunikacyjne. Jej szybkie zajecie umozliwi dalszy pochod radziecki na Berlin. A Kremlowi musi bardzo zalezec na pospiechu wlasnie teraz po zamachu na Hitlera i w obliczu wielkich postepow Aliantow na Zachodzie. W tych warunkach Warszawa musi sie stac terenem uporczywego boju sowiecko-niemieckiego, ktory zada miastu wielkie szkody. Skrocic czas trwania tego boju i zaoszczedzic tym samym Warszawie przynajmniej czesci zniszczen moze tylko uderzenie Armii Krajowej na Niemcow od tylu na samej linii frontu, co ulatwi ogromnie wojskom sowieckim jego przelamanie. Jak sie nastepnie zachowa Armia Czerwona - tego nikt nie mogl z gory przesadzic. Po dotychczasowych doswiadczeniach zarysowywala sie jednak grozba, ze Kreml zechce sie ostatecznie rozprawic z Armia Krajowa, ale dopiero po wyrzuceniu Niemcow z Warszawy. Dowodca AK byl na taki obrot spraw przygotowany. Zaraz po walce zamierzal skoncentrowac swe sily na Woli i w razie proby ich rozbrajania przez Armie Czerwona - z gory sie zdecydowal postawic jej opor zbrojny, pierwszy na ziemiach polskich na zachod od Bugu. Zdawal sobie oczywiscie sprawe, ze przegra. Ale sadzil, ze nie bedzie mogl postapic inaczej z powodow politycznych i historycznych. Bylaby to obrona niepodleglosci rownie konieczna w roku 1944, jak przedtem w roku 1939. Rachuby operacyjne zawiodly. Stalin wzywal przez radio Warszawe do powstania w przekonaniu, ze po dotychczasowych przesladowaniach sowieckich Podziemie sie juz nie ruszy, a gdy Armia Czerwona bedzie zajmowac Warszawe, komunisci upozoruja w niej akcje zbrojna, co pozwoli Kremlowi na rownie pozorne powierzenie im wladzy. Gdy sie jednak przekonal, ze 1 sierpnia 1944 roku za bron w Warszawie porwala Armia Krajowa, nastepnego dnia nakazal wstrzymanie dzialan sowieckich na calej linii Wisly. Przy takim stanowisku Kremla - kazda z alternatyw stojacych przed Stolica wiodla do nieuchronnej tragedii: zarowno powstanie jak i bezczynnosc. Zachod umywal rece. Zwiazek Sowiecki wygrywal wojne na wschodzie i decydowal o przyszlosci przyleglej czesci Europy. Sprawdzaly sie slowa Eneasza z ksiegi II "Eneidy": In media arma ruamus Una salus victis - nullam sperare salutem. Rzucajmy sie w sam gaszcz boju, albowiem dla pokonanych Jeden jest tylko ratunek - nie oczekiwac ratunku. A teraz bomba! Ogloszony niedawno dokument oparty na wynurzeniach gen. Leona Bukojemskiego, jednego z "wtajemniczonych", stwierdza, bez zadnych watpliwosci, ze "Stalin zamierzal wcielic Polske do Zwiazku Sowieckiego i uczynic z niej 17 republike zwiazkowa. Plany te udaremnilo Powstanie Warszawskie. W obliczu sytuacji powstalej w Warszawie, Kreml zrezygnowal z aneksji Polski" [2]. Tak wiec mimo przegranej militarnej i zniszczen - Powstanie Warszawskie osiagnelo w znacznej mierze swoj cel polityczny: nie dopuscilo do nowego wykreslenia Polski z mapy Europy. Nie bylo "burza w szklance wody" [3]. Katastrofa bylaby natomiast bezczynnosc AK w Warszawie, czego tak pragneli rozni politycy i wojskowi, zwlaszcza na emigracji, rzadzacy sie, jak sadzili, kategoriami "realizmu". Gdyby sie spelnily ich zyczenia, Polska przez kilkadziesiat lat stanowilaby czesc Zwiazku Sowieckiego. Wystrzegajmy sie ocen tzw. "realistow", gdy zapominaja o imponderabiliach! W zbiorowej pamieci narodu pozostaly nie tylko ruiny i zgliszcza. Historyk krajowy Tomasz Strzembosz pisal w roku 1984, ze "Powstanie Warszawskie stworzylo wielki i tworczy mit Armii Krajowej (...), Polska solidarnosci (...) zbudowana jest takze na milosci i ofierze powstancow warszawskich" [4]. Powstanie Warszawskie bylo przelomem dziejowym: zrywem przeciwko Niemcom zamknelo epoke powstan; potezna manifestacja niepodleglego ducha polskiego w obliczu przemocy sowieckiej zapoczatkowala okres dalszych zmagan o niepodleglosc, juz jednak nie oreznych, lecz cywilnych, politycznych, spolecznych - od dzialalnosci Polskiego Stronnictwa Ludowego poprzez rok 56, 68, 70 i KOR po SOLIDARNOSC. Bylo najdonioslejszym pod wzgledem znaczenia dziejowego czynem polskim od konca kampanii wrzesniowej 1939 roku do sierpnia 1980 roku, czynem, ktory zaowocowal w sierpniu 1989 roku. Kiedy to powolany zostal do zycia pierwszy po wojnie niepodlegly krajowy rzad polski Tadeusza Mazowieckiego. __________________________________ [1] Jerzy Szaniawski: "Dwa teatry", Komedia w trzech aktach, wyd. VI, Krakow 1975, s. 61, 69-70 [2] "Stosunki Rzeczypospolitej Polskiej z Panstwem Radzieckim 1918-1943", Wybor dokumentow, Wybor i opracowanie Jerzy Kumaniecki, Warszawa 1991, s. 242 [3] Jan Nowak (Zdzislaw Jezioranski), "Kurier z Warszawy", Londyn 1978, s. 319 [4] Tomasz Strzembosz: "Refleksje o Polsce i Podziemiu 1939-1945", Warszawa 1990, s. 128 _______________________________________________________________________ [Ex Libris 21, Dodatek do Zycia Warszawy, lipiec 1992] Henryk Dasko USMIECH FELIKSA EDMUNDOWICZA ============================ Jako pierwszy zwrocil na to uwage naturalnie Tadeusz Konwicki. Szlo o socrealistow, ktorym juz wtedy mozna bylo z luboscia i do woli szperac w zyciorysach. "Ech, pryszczaci" - napisal Konwicki - "ech, stalinowcy, sokoly kulawe... samobojcy, ktorym gaz sie zatkal... Kazda menda, ktora ktos przypadkowo poczal o dziesiec lat za pozno, moze was dzis dopasc i wyruchac bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi..." Prorocze slowa. W artykule trafnie zatytulowanym "Szwancparada" (Ex Libris 20) Marek Adamiec zwraca uwage, ze majacy dzis miejsce ogolny przeglad czystosci rak, na ktorych poszukuje sie czerwonych plam, nie omija takze i pisarzy, niekoniecznie nawet wspolczesnych, niekoniecznie nawet pryszczatych. Oto Jan Walc demaskuje kolaboracje Mickiewicza z caratem; co to ma wspolnego, zapytuje rozsadnie Adamiec, z wartoscia literacka "Pana Tadeusza"? Oto Wlodzimierz Bolecki, od lat kruszacy kopie w obronie czci i honoru skazanego na smierc za kolaboracje z Niemcami Jozefa Mackiewicza, domaga sie na lamach "Polityki" jednakowego stosunku do wszystkich kolaborantow; jezeli wydajemy wyrok na Mackiewicza, pisze Bolecki, postawmy pod sad takze Stryjkowskiego, Putramenta, Tyrmanda. Tyrmanda? Czyzby pomylka? Wszak Tyrmand nalezy do naszego skromniutkiego panteonu autentycznych swietych antykomunizmu; gdzie szukac bardziej zasluzonych w walce z Imperium Zla? Czterdziesci blisko lat nieprzejednanej, jednoznacznej postawy, wyrzucony z redakcji "Przekroju" i Zwiazku Dziennikarzy Polskich za sprawozdanie z meczu bokserskiego uznane za antyradzieckie, autor "Dziennika 54", dokumentu jedynego w swoim rodzaju, w USA ideolog antykomunizmu tak bojowy, ze nieraz zatracajacy o fanatyzm; coz na nim, poza skarpetkami, czerwonego? A jednak... Otoz Leopold Tyrmand jako dwudziestoletni, uciekajacy przed Niemcami Zyd, pisywal w roku 1940 w Wilnie przez kilka miesiecy prosowieckie, agitacyjne felietony w "Komsomolskiej Prawdzie", organie Komunistycznego Zwiazku Mlodziezy Litwy. Felietony skonczyly sie wiosna 1941, kiedy to Tyrmanda aresztowalo NKWD. Bolecki uzywa jego nazwiska w okreslonym celu; takze i Mackiewiczowi udowodniono kilkumiesieczna zaledwie wspolprace z prohitlerowskim "Goncem". (...) Jednakze ustawienie Leopolda Tyrmanda pod wspolna szturmowka z Jerzym Putramentam przywodzi na mysl - pisze to z zalem, poniewaz szanuje Wlodzimierza Boleckiego - ow cytat z Gogola: "Jeden u nas porzadny czlowiek, a i ten, prawde mowiac, swinia..." (...) Propozycja Boleckiego stanowi zaiste szczegolna wizje historii kultury w powojennej Polsce. Marek Adamiec protestuje: rozliczanie tworcow z ich biografii to nic innego jak garnizonowa szwancparada, nalezaloby raczej przyjrzec sie temu, czego dokonali jako pisarze. Jest to dzis, niestety, glos wolajacego na puszczy. W sferze literaturoznawsta kwitnie obecnie zupelnie inna forma badan naukowych. Polecamy Panstwu mila ksiazeczke "Liber lizusorum" (Burchard Edition, Warszawa 1991). (...) To stustronicwe dzielko sklada sie ze zwiezlych, acz smakowicie dobranych cytatow z wczesnych lat piecdziesiatych, pieczolowicie udokumentowanych bibliograficznie, zazwyczaj wychwalajacych Generalissimusa Stalina lub potepiajacych zakusy imperialistow. (...) Poniewaz znaczna czesc cytatow przedrukowywana byla uprzednio w rozmaitych artykulach i publikacjach ksiazkowych i kartkujac broszurke czytelnik moze nie docenic jej walorow poznawczych, autor "Liber lizusorum" na ostatniej stronie umiescil czarna liste tworcow, z ktorych prac pochodza wybrane cytaty. Jako, ze standardowa lista nikczemnikow - obaj Brandysowie, Kobylinski, Lewin etc. - moze sie wydac niewystarczajaco ponetna, Stefan Kobierzycki postanowil dodatkowo ujawnic zlowroga przeszlosc ludzi, na ktorych koledzy Kobierzyckiego nie zdazyli uprzednio nakablowac. Spotykamy wiec tam nazwiska Andrzeja Drawicza, Stefana Kieniewicza, Stanislawa Lema, Slawomira Mrozka, Janusza Tazbira, Jerzego Waldorffa. Efektem jest paradoks szczegolny, choc kto wie czy nie lezacy w zamysle autorow owego elementarza donosu: zestawienie cieszacych sie ogolnym szacunkiem postaci z Wlodzimierzem Sokorskim, Arturem Starewiczem miast przewartosciowywac stosunek do tych pierwszych, powoduje juz tylko wzruszenie ramion w stosunku do tych drugich. Pierwowzorem "Liber lizusorum" byla oczywiscie "Paranoja - zapis choroby" Andrzeja Romana, ksiazka obszerniejsza, choc oparta na identycznych zasadach metodologicznych. Profesorowie Aleksander Gieysztor i Stanislaw Lorenz sasiaduja tam z Wladyslawem Machejkiem i Enverem Hodza. Zastanawiam sie, o czyja paranoje tu chodzi? Zapis czyjej choroby? W zakamarkach pamieci zaczyna uporczywie kolatac fragment bojowego wiersza z lat piecdziesiatych, jak ulal pasujacego dzis jako motto do dziel Kobierzyckiego i Romana: ...Czujniej, towarzysze, czujniej dotrzymamy epoce kroku i pod skora legitymacji trzeba umiec wymacac wrogow. W najlepszym razie - konkluduje Marek Adamiec - moze nam sie udac "wygrzebanie kilku istotnie waznych ksiazek ze straszliwej masy papieru, zapisanej w latach 1947-1990". Socrealizm jest i pozostanie fragmentem naszej historii, elementem polskiej kultury powojennej, istotnym przede wszystkim ze wzgledu na masowy udzial tworcow, i to bynajmniej nie tylko z obawy przed zsylka za Krag Polarny. Byl to, wbrew pozorom, okres znaczacy artystycznie, nie tyle dzieki stworzonym wowczas dzielom, co ze wzgledu na ich brak. Realizm socjalistyczny stanowil zjawisko calkowicie racjonalne: jesli za pomoca nakazow miano zmienic ustalony porzadek swiata, to nakazowo sterowana sztuka byla juz tylko logiczna kontynuacja tej tezy. (...) Panstwo potrafilo wyegzekwowac ograniczenia wolnosci tworczej artysty znacznie lepiej, niz niegdys czynily to dwor albo Kosciol. W socrealizmie mialo nie byc miejsca dla nowego El Greca czy Caravaggia; pisarzy i poetow wysylano w tzw. teren, aby mogli opisac nowo zainstalowana turbine lub remont zajezdni autobusowej; plastykom powierzono tworzenie wizerunkow Paula Robesona. Sztuka, podporzadkowana ideologii, pozbawiona swobody wyboru zarowno formy jak i tresci, przestala byc wyrazem indywidualnych mozliwosci tworczych, a wiec de facto przestala byc sztuka. Poezja i proza przejely funkcje normalnie utozsamiane z publicystyka, zas sztuki plastyczne mialy zadowolic sie ekspozycja plakatowych, propagandowych misji. Fakt, ze w owym okresie powstala jedynie znikoma liczba dziel dajacych sie ocenic jako istotne, byl juz tylko naturalnym efektem antyartystycznej koncepcji realizmu socjalistycznego. Wojciech Tomasik, czolowy specjalista od polskiej literatury socrealistycznej, w swojej ksiazce "Polska powiesc tendencyjna 1949- 1955" (Ossolineum 1988) zwraca uwage na niemal calkowity brak jakichkolwiek opracowan analitycznych dotyczacych tego okresu. Od czasu wydania ksiazki Tomasika ukazaly sie dwie inne, arcyciekawe prace dotyczace realizmu socjalistycznego. Jedna z nich jest zbior szkicow tego samego autora "Slowo o socrealizmie", druga - syntetyczna, doskonale udokumentowana ksiazka Teresy Wilkon "Polska poezja socrealistyczna w latach 1949-1955". (...) O literaturze dzieciecej, satyrze czy masowej rozrywce okresu stalinizmu - aspektach, ktore przez wiele lat usilowaly ksztaltowac spoleczna swiadomosc - nie sposob znalezc jakichkolwiek materialow. W braku rzetelnej informacji pozostaje, jak pisze Adamiec, szwancparada. Niewazne co (to wszak wiadomo z gory), wazne kto. Adamiec wywodzi poczatki owego kuriozalnego spojrzenia na literature od "Hanby domowej" Jacka Trznadla. Przeczytalem te ksiazke ponownie. Pozostanie waznym, moze jednym z najwazniejszych dokumentow swego czasu. Czytajac ja trudno jednak nie zauwazyc, ze ton prowadzacego rozmowy z pisarzami Trznadla to ten sam glos, ktorego uzyla Teresa Toranska przeprowadzajac wywiady do ksiazki "Oni". Ale Toranska, dziennikarka, ktora swoj zyciorys zawodowy rozpoczynala w latach siedemdziesiatych, siedziala twarza w twarz z Jakubem Bermanem i Wiktorem Klosiewiczem. Trznadel, niegdys zwany "Adamem Wazykiem polskiej krytyki literackiej", dyskutowal nie z Romanem Werflem, lecz z Jackiem Bochenskim i Jerzym Andrzejewskim, swoimi dawnymi towarzyszami broni. Slysze gluchy odglos bicia sie w cudze piersi. Czy ktos zrobi kiedys wywiad z Jackiem Trznadlem? W noweli "Cmentarze", ktorej akcja toczy sie we wczesnych latach piecdziesiatych, Marek Hlasko umiescil barwny, nalezacy do najlepszych fragmentow jego prozy opis zebrania partyjnego w zakladzie przemyslowym. Fabryczny donosiciel, zetempowiec Blizniaczek, denuncjuje kolegow: ten nazwal psa burzuazyjnym imieniem "Samba" (Przekazac sprawe bezpieczenstwu), Inny zbiera nalepki od butelek (Tacy na Korei strzelali do kobiet i dzieci). Ogarnia mnie przerazajace uczucie, ze oto zetempowiec Blizniaczek powrocil na scene historii. Przegladam "Liber lizusorum", przegladam wydana w 1951 roku przez "Ksiazke i Wiedze" broszurke "Jak robotnicy i chlopi polscy walczyli przeciw kapitalistyczno-obszarniczym rzadom wstecznictwa i zdrady narodowej". Sa zdumiewajaco podobne, jakby pisane ta sama reka. Gdzies w zaswiatach usmiecha sie waskimi wargami nasz Wielki Rodak, Feliks Edmundowicz Dzierzynski. _______________________________________________________________________ Marian Hemar PRZEKLENSTWO INTELIGENCJI ========================= Rzecz w tym wlasnie - ze mozna i tak I siak mozna i takze na wspak. Tedy mozna, tamtedy, jak chcesz. I tak samo; i przeciwnie tez. I tu mozna i nie tu i tam I gdzie indziej - jak uwazasz sam. Mozna prosto i w gore i w dol. Na calego i mozna przez pol. I dlatego bo widzisz i wiesz Ze tak mozna i na opak tez Ze tak samo i tutaj i tam I posrodku - jak wybierzesz sam, I ze mozna i w gore i w dol. Na calego i takze na wpol I dookola i naprzod i wstecz - Z tego potem sie bierze ta rzecz: Ze juz wcale nie mozna. Ni tak Ani siak, ani owak, ni wspak, Ani w glab juz nie mozna, ni wszerz. Tu nie mozna, tam nie mozna tez. Ani w gore, ni w dol, ani w przod. Ani wprost, ni na przelaj, ni w brod. Ani w bok, ni na przekor ni wstecz - Jakzez trzeba A w tym wlasnie rzecz. _______________________________________________________________________ Zbigniew J. Pasek NAJWIEKSZY OBRAZ RELIGIJNY SWIATA ================================= W czasie swojej ostatniej wyprawy do Kaliforni, ktora odwiedzilem juz _po_ rozruchach w Los Angeles, a jeszcze _przed_ seria trzesien ziemi, trafilem na polonicum byc moze szerzej nieznane, i choc nieco blednace przy blaskach Hollywood, to jednak warte wydobycia z zapomnienia. W Kalifornii jest wiele rzeczy wartych zobaczenia, dosc wymienic tamtejsze parki narodowe, na ktorych podziwianie nalezy przeznaczyc kilka sezonow wakacyjnych. Ale i w samym Los Angeles, oprocz atrakcji dla kinomanow, mozna zobaczyc rzecz unikalna - "najwiekszy obraz religijny swiata". I tu niespodzianka!: tak wlasnie reklamowane jest malowidlo Jana Styki "Golgota", wystawiane pod amerykanskim tytulem "Crucifiction". Jak sie bowiem okazuje, ten obraz, dzielo polskiego malarza, jest w Ameryce juz od kilkudziesieciu lat. "Golgota" namalowana zostala przez Styke w roku 1896. Prace nad nia artysta rozpoczal wkrotce po ukonczeniu "Panoramy Raclawickiej", z inspiracji Ignacego Paderewskiego. Czekajac na wykonanie olbrzymiego plotna do obrazu, zamowionego w Holandii, Styka spedzil kilka miesiecy w Palestynie, zbierajac materialy i wykonujac liczne szkice do tego malowidla. Sam obraz jest rzeczywiscie monumentalnych rozmiarow: ma 15 metrow wysokosci i 65 metrow dlugosci! Po ukonczeniu "Golgota" byla wystawiona po raz pierwszy w styczniu 1897 roku w Warszawie, w specjalnie do tego celu wybudowanym (za pieniadze Paderewskiego) pawilonie na Karowej. Obraz stal sie wielkim wydarzeniem w Warszawie, sciagajacym olbrzymie tlumy. Potem, z wielkim powodzeniem wystawiano "Golgote" dwukrotnie w Rosji; w koncu w 1904 roku pojechala na Wystawe Swiatowa do St. Louis w Stanach i tu ugrzezla na dobre. Z powodu nieuczciwosci przedsiebiorcow amerykanskich obraz zostal zajety prawnie przez wladze podatkowe z powodu nieuregulowanych oplat za skladowanie. Przelezal sie w jakichs magazynach w Chicago do 1944 roku, kiedy to wystawiono go na aukcji. Kupil go wowczas za bezcen, gdyz obraz byl bardzo zniszczony, dr. Hubert Eaton. Eaton byl zalozycielem w Los Angeles kilku tzw. "parkow pamieci" (Memorial Park), stanowiacych hybryde cmentarza i galerii sztuki. Eaton postanowil obraz odrestaurowac i udostepnic swiatu. Kiedy sie dowiedzial, ze w Stanach sa synowie Styki, Adam i Tadeusz, (tez zreszta malarze), zaproponowal im prace nad odnowa obrazu. Ostatecznie jeden ze Stykow, Adam, podjal sie tego zadania. W miedzyczasie dla godnego wystawienia obrazu wybudowano specjalny pawilon. Do oswietlenia monumentalnego malowidla Eaton wynajal z Francji ekipe, ktora oswietlala Luwr. Ostatecznie ponowne uroczyste odsloniecie obrazu nastapilo na Wielkanoc roku 1951. Obraz, oprocz tego ze jest rzeczywiscie imponujacych rozmiarow, jest namalowany po mistrzowsku. Znajduje sie na nim w sumie ponad 1000 (!) postaci. "Golgota" wlasciwie pokazuje moment tuz przed ukrzyzowaniem, gdy Chrystus i dwaj skazani razem z nim czekaja na wykonanie wyroku. Dodatkowo dramaturgie przedstawianego zdarzenia podnosi sposob prezentacji malowidla. Obraz nie jest udostepniany w sposob typowy dla zbiorow muzealnych, gdzie obrazy po prostu wisza na scianach. W Forest Lawn "Golgota" ma oprawe typu "swiatlo i dzwiek". Obraz jest wystawiany w sali widowiskowej na kilkaset miejsc. Na poczatku pokazu jest zaloniety; potem gasnie swiatlo. W zupelnej ciemnosci odsuwa sie kurtyna, a z tasmy plynie historia ostatnich godzin Chrystusa przed ukrzyzowaniem - rownolegle reflektory wybieraja z obrazu poszczegolne postacie, ilustrujac opowiesc. Dopiero na samym koncu wlaczane jest oswietlenie pozwalajace obejrzec "Golgote" w calej okazalosci. Wszystko to trwa moze z pol godziny i z pewnoscia warte jest tego jednego dolara, placonego przy wejsciu. Obecnie obraz jest prezentowany "na plask", chociaz oryginalnie byl wystawiany, tak jak wiekszosc panoram - polkoliscie, ale to tylko jeszcze zwieksza wrazenie jego ogromu. Powstanie "Golgoty" nastapilo w iscie rekordowym czasie. Prace na obrazem rozpoczeto 5 marca 1896 roku, we Lwowie, w budynku oproznionym przez "Panorame Raclawicka", ktora tymczasem pojechala do Budapesztu. W ciagu 16 dni calosc kompozycji zostala przeniesiona weglem na plotno, a 21 marca rozpoczelo sie malowanie. Ostatecznie obraz zostal ukonczony 8 lipca 1896 r. Tlo obrazu stanowi rozlegly krajobraz jerozolimski z gorami Oliwna, Skopus, Gilead i Moab i droga do Samarii. Po prawej stronie rysuje sie Jerozolima: Brama Efraima, Warownia Antonia, Swiatynia z czasow Heroda, Brama Gennat, domy Annasza i Kaifasza i palac Heroda. Obraz pokazuje tlumy ludzi, pragnacych byc swiadkami ukrzyzowania; tuz przy krzyzach czekaja czlonkowie Sanhedrynu z arcykaplanami Annaszem i Kaifaszem, zolnierze rzymscy, oraz Szymon Cyrenajczyk, rzymski pretor i liktor. Z jednego z dachow obserwuje to wszystko stary Ben Hur. Odrebna grupe stanowia Matka Chrystusa, Marta, Magdalena, Jan Ewangelista, Lazarz oraz apostolowie i uczniowie. Srodek ciezkosci obrazu stanowi bez watpienia postac Chrystusa, namalowana nieco z boku, jakby rozswietlona ostateczna medytacja i poddaniem sie losowi. Wszystko to ma miejsce pod zaciagajacym sie ciemnymi chmurami niebem, przez ktore jednak jeszcze przebija sie slonce. Malarskie panoramy w XIX wieku stanowily odmiane "sztuki masowej" - niemal kazda stolica europejska czy wieksze miasto mialo swoja panorame. Dopiero wynalazek i rozpowszechnienie kina usunely panorame w cien. Niewiele ich przetrwalo do czasow wspolczesnych, glownie wskutek tego, ze powstanie panoramy, olbrzymiego malowidla wiazalo sie ze sporymi kosztami: najpierw malowania, potem zas wystawiania. Totez aby uzyskac maksymalny zysk, po zakonczeniu "eksploatacji" obrazy te byly ciete i sprzedawane w mniejszych fragmentach. Warto przypomniec, ze "Golgota" jest jedna z 9 panoram stworzonych przez polskich malarzy na przelomie XIX i XX wieku. Pierwsza z nich, namalowana przez Henryka Jablonowskiego, przedstawiala wyprawe admirala Perry'ego do Japonii i byla po raz pierwszy wystawiona juz w roku 1855 w Stanach Zjednoczonych. Kolejna, i najbardziej znana, sa "Raclawice" Jana Styki i Wojciecha Kossaka, wystawione po raz pierwszy we Lwowie w 1894 r. Kolejne panoramy to, poza "Golgota", "Panorama Tatr", "Bem pod Siedmiogrodem", "Meczenstwo pierwszych chrzescijan", "Przejscie wielkiej armii Napoleona przez Berezyne", "Somosierra" i "Bitwa pod Piramidami". Do naszych czasow dotrwaly jedynie dwie, "Raclawice" i "Golgota". Ze Styka wiaze sie tez los "Panoramy Tatr", ktorej polowa zakonczyla swoj zywot jako ... odwrotna strona "Meczenstwa pierwszych chrzescijan" - wlasnie Styka byl jednym z nabywcow "Tatr" i na uzyskanym blejtramie stworzyl kolejne swoje dzielo - sciagnelo to zreszta gromy na jego glowe. Jeszcze moze kilka slow o Hubercie Eatonie, uznawanym za czolowego "reformatora" wygladu amerykanskich cmentarzy. To wlasnie on, w 1917 roku zamienil maly cmentarzyk w Glendale, na przedmiesciu Los Angeles, w "park pamieci", jedno z najbardziej znanych miejsc pochowku w Stanach Zjednoczonych. Przez jednych Eaton jest nazywany Mistrzem Budowniczym (Master Builder), przez innych zas Mistrzem Kiczu. Pod jego reka cmentarz w Glendale zmienil sie w cos rodzaju parku fantazji. Teren parku, polozony na wysokich wzgorzach, stal sie nie tylko miejscem spoczynku wielu znanych osob, ale tez miejscem wypelnionym bajkowa architektura w stylu neogotyckim, importowanym ze Starego Swiata. Filozofia Eatona w kreowaniu takiego cmentarza bylo "umocnienie wiary ludzkiej w niesmiertelnosc" i "zlikwidowanie obaw przed nicoscia", a jednoczesnie stworzenie miejsca "przypominajacego chwile szczescia i pozwalajacego zapomniec bol straty". Park Pamieci w Glendale jest z pewnoscia monumentem imitacji: znajduja sie tutaj kopie "Dawida" Michala Aniola (reklamowana jako "wieksza niz oryginal" (!)), "Drzwi do raju" z florenckiego baptysterium, czy wreszcie witrazowa replika malowidel z Kaplicy Sykstynskiej. Wszystko to z pewnoscia pasuje do filozofii jakby pozyczonej z pobliskiego Hollywood: "Larger than life". Rokrocznie w Forest Lawn i na cmentarzach satelitarnych odbywa sie ponad 8 tysiecy pogrzebow, czyli co dziesiaty w Kalifornii. Cmentarz w Glendale stal sie miejscem ostatniego spoczynku wielu gwiazd filmowych - leza tu m.in. Humphrey Bogart, Errol Flynn, Stan Laurel, Spencer Tracy, Clark Gable czy Jean Harlow. Komik W. C. Fields, ktory trafil tam ostatecznie w 1946 r., spytany kiedys, jakie chcialby miec epitafium odpowiedzial: "Here lies W. C. Fields. I would rather be in Philadelphia". Jan Styka zmarl w Rzymie 28 kwietnia 1925 roku, tam tez zostal pochowany. W 1959 roku zwloki Jana Styki zostaly przeniesione z Wloch i pochowane obok zwlok jego syna Tadeusza w Kwaterze Niesmiertelnych na cmentarzu Forest Lawn, w poblizu amfiteatru z "Golgota". ----------------- Zainteresowanym malarstwem Styki polecam dwujezyczna ksiazke Czeslawa Czaplinskiego "Saga rodu Stykow. The Styka Family Saga" (Bicentennial Publishing Corp., New York, 1988) Zbigniew J. Pasek _______________________________________________________________________ Jan JaworowskiDZIENNICZEK Z PODROZY DO KOREI I TAIWANU [cz. II] ======================================== sobota - poniedzialek, 30 maja - 1 czerwca [...] Jest niedziela, idziemy na sniadanie do profesora Kwun. Byl on przez 30 lat profesorem w Michigan State University, teraz jest wice-prezydentem w Pohang. Oboje z zona mowia dobrze po angielsku, sa zamerykanizowani i bardzo swiatowi. Potem jedziemy do historycznych miejsc w okolicach Kyong-Jiu. Wjezdzamy na gore, tam sa slynne Swiatynia Polguksa i Grota Sokkul-Am. Pogoda jest piekna, goraco, i tlumy zwiedzajacych, przewaznie mlodych ludzi, w tym cale wycieczki klerykow buddyjskich: mlodzi chlopcy, wszyscy ubrani jasno-niebiesko. Wielu podchodzi do nas, zeby sie sfotografowac z Eva. Swiatynie i pagody na wysokich wzgorzach sa piekne, wielostopniowe, ze stromymi schodkami i wygietymi dachami. Te swiatynie sa prostsze i bardziej surowe w porownaniu z tymi, ktore potem widzielismy na Tajwanie: tam wszystko az kapalo od zlocen. W swiatyniach ludzie modla sie, klaniaja sie Buddhom, pala kadzidla, przynosza ofiary. Do niektorych wchodzilismy tez i my, zdjawszy przedtem buty. [...] Zjezdzamy na dol, do Kyong-Jiu: tam w okolicy jest mnostwo historycznych zabytkow. Wszedzie tlumy ludzi, odswietnie ubranych, wycieczki szkolne, wszedzie duze grupy tych mlodych mnichow-klerykow. Jest to dlugi weekend, bo w piatek bylo swieto, Memorial Day, Swieto Zmarlych Przodkow oraz poleglych na wojnach. Takie swieta sa tu dwa razy w roku: wiosna i w zimie. Cmentarze, jakie widzielismy na wsi czy w malych osiedlach, nie sa tu wydzielonymi terenami; groby sa rozsiane w lasach i na wzgorzach i czesto widzi sie je z drogi. W takie swieta rodziny udaja sie w gory i do lasow, na groby przodkow, i niosa im koszyczki z jedzeniem. Tam zjadaja czesc z tego co przyniesli, a czesc zostawiaja, i potem inni to jedza. Jedziemy do pieknego parku nad jeziorem Pomun. Wszedzie chodza odswietnie ubrani ludzie, mlode pary w strojach weselnych, i wszedzie ci mlodzi mnisi. Zwiedzamy odrestaurowana letnia rezydencje krolow, kopce z grobowcami krolow i wodzow Krolestwa Shillya, Muzeum Narodowe i ciagle nowe swiatynie. Malo wiem o historii Korei, chcialbym wiedziec wiecej. Jest to narod i kraj o parotysiecznej historii, o bardzo silnej i ciagle zywej tradycji, bardzo odrebny i od Japonii i od Chin. Ludzie pamietaja bardzo brutalna okupacje japonska, ktora trwala od 1910 do 1945, patrza na Japonczykow z gory i uwazaja ich za barbarzyncow. Mowia nam tez, ze Japonki lubia sobie szukac mezow w Korei, bo uwaza sie, ze sa dobrzy dla swoich zon. Nie mozemy powiedziec, ze w ciagu tak krotkiego pobytu poznalismy dokladnie Koree czy Koreanczykow; ale dla nas oni wszyscy byli niezwykle mili, goscinni, delikatni, pelni kultury i godnosci. [...] piatek, 5 czerwca jest naszym ostatnim, pelnym dniem w Seulu. Po poludniu mam ostatni wyklad, a wieczorem pozegnalny obiad z naszymi przyjaciolmi i matematykami. Siedzimy dlugo, rozmawiamy, spiewamy - i obiecujemy sobie spotkac sie znowu - moze w Bloomington. Dostajemy od naszych gospodarzy rozne pozegnalne podarunki, tak pieknie obmyslane i wybrane. [...] W sobote wieczorem lecimy do Taipei. sobota - poniedzialek, 6-15 czerwca, Taipei, Taiwan, Republika Chinska Wita nas na lotnisku Shieh Shyan-Chern. Byl on kiedys moim studentem, a potem asystentem, w Indiana University. Jego zona, Jeaw-Mei, tez byla moja studentka i bylem czlonkiem jej "Ph. D. Committee" (zrobila doktorat z psychologii). Juz w Bloomington przyjaznilismy sie z nimi; mimo ze byli oni wtedy jeszcze studentami, zapraszali nas czesto do siebie na chinskie jedzenie. Teraz Shieh jest prezydentem firmy komputerowej "Top Information System Corporation" a Jeaw-Mei, mala, drobniutka, o zabawnie dzieciecym wygladzie, jest bardzo slynnym profesorem psychologii w Cheng Chi University. Maja dwie coreczki, Jo-Y i Jo-Ann. Przyjezdzaja do Stanow co najmniej raz w roku, zwykle do Los Angeles, ale maja tez dom i dwa mieszkania w Indianapolis. [...] Shieh wiezie nas do ich mieszkania. Taiwan jest krajem bardzo bogatym. Cale bogactwo kraju pochodzi z pracy mieszkancow, bo zasobow naturalnych jest tam niewiele. Zycie jest jednak jeszcze drozsze niz w Korei, i chyba dwukrotnie drozsze niz u nas, w Bloomington. Mieszkanie Shieh kosztowalo $600,000; miejsce na auto w garazu $80,000. Nazajutrz, w niedziele, jedziemy z nimi do gorzystego parku poza Taipei. Pada deszcz, ale spacerujemy pod parasolami. Zajezdzamy do domu rodzicow Jeaw-Mei i zastajemy tam wiele osob z jej duzej rodziny; tacy mili, ciepli, serdeczni ludzie. Jeaw-Mei ma cztery siostry i dwoch braci i niektorzy z jej rodzenstwa mieszkaja w Stanach. Jedziemy do miasta, na plac z pomnikiem na czesc Chang-Kai Sheka. Plac i pomnik sa olbrzymie i monumentalne; po bokach sa budynki Teatru Narodowego i Opery; tu ogladamy wystawe dawnych chinskich instrumentow muzycznych. Na ten wielki plac ludzie czesto przychodza tanczyc i gimnastykowac sie. Dzis pada deszcz, wiec tylko niewielka grupka mlodych ludzi i dziewczat tanczy pod dachem. [...] Taipei jest miastem mniejszym, ale duzo mniej czystym i porzadnym niz Seul, a ludzie nie sa juz tak ubrani nieskazitelnie jak w Korei. Dzieci szkolne sa jednak w mundurkach - i to nam sie bardzo podoba. Tak jak w Korei, dzieci pracuja bardzo duzo, a w niedziele widzi sie je, jak po poludniu ida do bibliotek. Ulice sa potwornie zatloczone autami i skuterami; czasem na jednym skuterze jedzie, balansujac, cala rodzina: tata, mama i dwoje a nawet troje dzieci. Powietrze jest niedobre i pelne kurzu. Wzdluz prawie wszystkich ulic (oprocz najbardziej reprezentacyjnych), przy kazdym prawie domu, sa roznego rodzaju miejsca, gdzie mozna cos zjesc, gdzie jedzenie jest przyrzadzane czesto po prostu na chodniku. Tak jest od wczesnego ranka do poznej nocy. Shieh i Jeaw-Mei wlasciwie nie gotuja w domu (moze czasem gotuja ryz), ale zjezdzaja na dol winda i przynosza z ulicy gotowe rzeczy - nawet na sniadanie, zwlaszcza w soboty i w niedziele, gdy jadaja wiecej rano. Oto co nam przynosili na sniadania: mleczka z soi i z ryzu: cieple, metnawe plyny w plastikowych woreczkach (zwyklego mleka prawie sie tu nie pije i jest ono bardzo drogie); cieple pierozki; "sea food" roznego rodzaju; makarony z ostrymi sosami; ciasto smazone w tluszczu; na koniec zupka z tlustymi kawalkami wieprzowiny, nawet ze skora. O chinskim jedzeniu mielismy tak jak kazdy, jakies pojecie wyrobione na podstawie chinskich potraw, ktore jadamy (czy nawet gotujemy) u siebie. To jednak, co smakowalismy w Taiwanie, bylo czyms bardzo, bardzo roznym. To chinskie jedzenie jest tez zupelnie inne niz jedzenie koreanskie: jest ono, w przeciwienstwie do jedzenia w Korei, bardzo tluste, mniej ostre; i, musimy sie przyznac, ze naogol nie bardzo nam ono smakowalo. Wlasciwie, ze zwyczajnego jedzenia chinskiego, to tylko ryz i herbata ("tcha") nam smakowaly. A raz jednej potrawy zupelnie nie moglismy tknac: byly to ugotowane jajka z gotowymi juz do wylegniecia sie z nich kurczaczkami - pachnialo to okropnie. Serwowali to studenci Jeaw-Mei na "party", ktora wydali dla niej po zakonczeniu egzaminow; nawet jednak ona tego nie jadla. [...] Przez nastepne nasze dni w Taiwanie, Shieh i Jeaw-Mei woza nas po miescie i okolicy, pokazuja muzea, parki, zabytki i swiatynie. Te ostatnie sa tez zupelnie inne niz koreanskie: sa po chinsku, do szalenstwa, ozdobne, z wystajacymi smokami i potworami, kapiace od zlota, pachnace kadzidlami. Do swiatyn wchodzi sie w butach, nie tak jak w Korei. W swiatyniach i na dziedzincach panuje jakby wieczny jarmark, odpust, ale jednoczesnie i pelen spokoju, nastroj. Ludzie siedza, kontempluja, rozmawiaja; wzdluz stolow z przegrodkami, jakby kantorkow, siadaja przed mnichami i prosza o porady zyciowe; do swiatyn przynosza dla Buddhow jedzenie w koszyczkach; pala kadzidla, klaniaja sie, klekaja i schylaja sie do ziemi; modlac sie rzucaja na ziemie drewniane jakby polksiezyce, aby z tego wrozyc, co im Buddha powie. Dary i jedzenie, ktore jedni ludzie tam przyniosa, moze potem zabrac kazdy, kto tego potrzebuje; jezeli sie chce, mozna za to zostawic dla swiatyni i mnichow jakas ofiare - ale to nie jest konieczne. Bardzo niezwykly i urzekajacy jest tam nastroj. Przed swiatyniami kobiety sprzedaja rozne przekaski, cieply makaron, zupki, herbate do picia czy na wage. Najslynniejsza taka swiatynia, "Long San S" jest w najstarszej dzielnicy Taipei. Bylismy tam wieczorem - a potem poszlismy obok do slynnego "Snake Market". Jest to dluga, waska uliczka, "Snake Alley"; a wzdluz niej stragany z roznego rodzaju "sea food" (ryby, muszle, krewetki, osmiornice, slimaki), ale przede wszystkim jest mnostwo straganow z wezami. Weze sa na miejscu zabijane, wieszane; spuszczaja z nich krew, a potem te krew (czasem zupelnie przezroczysta, czasem rozowa czy czerwonawa) podaja, zmieszana z alkoholem, w kieliszkach do picia. Nie probowalismy tego. Mozna tez od razu zjesc potrawy i zupki z miesa wezowego. Przy straganach i sklepikach trzymane sa rozne egzotyczne zwierzeta i ptaki; w jednym byla malpa na lancuchu, ktora do wszystkich wyciagala reke do uscisku - i my wszyscy przywitalismy sie z nia w ten sposob. Niesamowite to bylo i niezwykle. [...] Droga powrotna, mimo tak dlugiego lotu, z ladowaniem w Seulu, i bez zmiany dnia, przeszla zdumiewajaco gladko. Od powrotu naszego uplynal juz miesiac; ale ciagle wspominamy nasza podroz; wspominamy piekna Koree; niezwykly Taiwan; i te bezgraniczna goscinnosc i serdecznosc, jakiej doznalismy od naszych tamtejszych przyjaciol. Byl to inny, niezwykly swiat: tak zupelnie rozny od wszystkiego, co dotychczas widzielismy: od Europy, od Ameryki, od Australii czy Nowej Zelandii. Tamte kraje sa krajami zachodnimi; Korea i Taiwan to jest Orient, swiat zupelnie odmienny, z odmiennymi zwyczajami, jedzeniem, kultura, z calym zyciem. Bylo to troche cos takiego jak swiat basni i snow z dziecinstwa. Bez przesady mozemy powiedziec, ze od powrotu ciagle zyjemy tym, co tam widzielismy: myslimy o tym, mowimy, snia nam sie te kraje po nocach.] Jan Jaworowski _______________________________________________________________________ [Zycie Warszawy, 13.07.1992] Andrzej Markowski DE-, RE- I OSZOLOMY =================== Szybkie zmiany w polskiej rzeczywistosci, zwlaszcza politycznej, znajduja odzwierciedlenie w jezyku. Najbardziej typowym tego przykladem jest powstawanie nowych wyrazow, ktore nazywaja, lub na nowo interpretuja zjawiska zycia publicznego. Nowe wyrazy, czyli neologizmy, sa tworzone wedlug okreslonych wzorow z czastek wyrazowych juz w jezyku uzywanych, choc niekoniecznie polskich. Mozna zaobserwowac dwa zupelnie rozne typy neologizmow - jeden charakterystyczny dla jezyka uzywanego przez politykow w wystapieniach oficjalnych, drugi - dla politycznej polszczyzny potocznej. Cecha charakterystyczna pierwszego typu neologizmow jest dazenie do naukowosci. Do ich tworzenia uzywa sie czastek obcych, dodawanych do takze obcych wyrazow, juz przyswojonych polszczyznie. Dwie czastki, ktore robia kariere, to de- i re-. Sa one dodawane do rzeczownikow, najczesciej pochodzenia lacinskiego, zakonczonych na -eja, -sja. Sam ten sposob tworzenia wyrazow nie jest nowy. Wyrazow takich jak decentralizacja, dekonspiracja, dekolonizacja czy reemigracja, retransmisja jest w polszczyznie kilkadziesiat, a jesli doliczyc do tego liczne terminy naukowe (np. deflegmacja, dejonizacja, depalatalizacja) - ponad setka. Latwo zauwazyc, ze wlasciwie kazdy wyraz zakonczony na -acja, oznaczajacy jakis proces lub czynnosc, moze zostac poprzedzony przedrostkiem de-. Powstanie wowczas wyraz "oznaczajacy odwrotnosc, przeciwienstwo, zaprzeczenie; pozbawienie, redukcje czegos, co oznacza drugi czlon" tego slowa, jak informuje najnowszy slownik jezyka polskiego. Do wielu slow na -acja mozna tez dodawac przedrostek re-, a calosc bedzie wowczas znaczyc "powtorzenie czynnosci, wykonanie czegos na nowo, znow, ponownie, powtornie". Nic wiec dziwnego, ze tak szybko weszly do jezyka slowa desowietyzacja, dekomunizacja i rekomunizacja. Nie wszystkie nowe slowa, tworzone w opisany sposob, maja charakter powazny, sa uzywane serio. Aleksander Malachowski wymyslil ironiczna, ale udana jezykowo dekretynizacje, ktos inny utworzyl rowniez ironiczna "olszewizacje kraju" i mozna sie spodziewac, ze wkrotce pojawi sie deolszewizacja i reolszewizacja. No coz, polski system slowotworczy jest bardzo rozbudowany i otwarty na nowosci. Inaczej wyglada tworzenie nowych wyrazow w drugiej warstwie jezyka, o ktorej wspomnialem - w polszczyznie potocznej. Tu mamy komuszenie i odkomuszenie, a takze solidaruchow i oszolomy. Podstawa do utworzenia rzeczownika komuszenie jest czasownik komuszyc (chyba jednak rzadko uzywany), a ten z kolei pochodzi od modnego, ekspresywnego slowa komuch. Odkomuszenie to potoczna wersja dekomunizacji, wersja emocjonalna i udana, zywa, w przeciwienstwie do "naukawego" slowa oficjalnego. Do wyrazu komuchy nawiazuje neologizm solidaruchy. Ten sam, co w rzeczowniku komuch przyrostek -uch, nadaje tej nazwie wyraznie pogardliwy charakter. Negatywne zabarwienie uczuciowe, choc moze juz nie tak mocne, jak solidaruchy, maja oszolomy. Slowo to stale slychac w liczbie mnogiej, liczba pojedyncza to (chyba) ten oszolom. Slowo powstalo od czasownika oszolomic i ma chyba dwa znaczenia: 1. wystapienie polityka, ktore oszalamia, poraza sluchaczy pokretna logika i "pomieszaniem z poplataniem", nie pozwala tez na nie szybko i racjonalnie zareagowac, i 2. polityk specjalizujacy sie w takich wystapieniach. Jaki wniosek mozna wysnuc z tych rozwazan o neologizmach? Mysle, ze dopoki w polszczyznie oprocz pretendujacych do naukowosci pseudoterminow na de- i re- powstaja spontanicznie ich parodie (takie jak dekretynizacja) i potoczne, dosadne okreslenia tego, co dzieje sie w polityce, dopoty nie musimy sie obawiac o stan naszego jezyka, a takze zdrowy rozsadek ludzi, ktorzy tak sie nim posluguja. _______________________________________________________________________ [Przekroj nr 2456, 19 lipca, 1992] M. K. KOLCE "KUSEGO" I KOSZULKA KLOBUKOWSKIEJ ======================================= Niewielu juz kibicow pamieta Marie Kwasniewska, ktora na olimpiade w Berlinie jechala z nadzieja wywalczenia zlota w rzucie oszczepem, razem z Eugeniuszem Lokajskim, najlepszym zawodnikiem w tej dyscyplinie na swiecie w 1936 roku. Pani Maria machnela tylko 41,80 m i przywiozla brazowy krazek. Po wojnie przekazala go jako depozyt do Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie, razem z apaszka, ktora miala wtedy zawiazana na szyi. Oba eksponaty lezaly pod szklem i cieszyly oczy zwiedzajacych do czasu, kiedy regionalne muzeum w Lodzi namowilo lodzianke Kwasniewska, zeby im przekazala medal z Berlina. W warszawskim muzeum jest juz tylko apaszka, medal rozplynal sie w Lodzi. Za to po faworycie Lokajskim zostaly wspaniale pamiatki - oszczep, dowod osobisty, legitymacja AWF-u i oryginalny nekrolog o ekshumacji zwlok wielkiego sportowca poleglego w Powstaniu Warszawskim. Warszawskie Muzeum Sportu i Turystyki nalezy do najbogatszych w Europie w eksponaty i najbiedniejszych w srodki na wlasne utrzymanie. Od kilku miesiecy zaprzestalo kupowania eksponatow i zeby nie zamknac ekspozycji i nie oglosic upadlosci, oddaje polowe dotychczas zajmowanej powierzchni wlascicielowi, klubowi sportowemu "Skra". Taka bieda moze liczyc tylko na dary, przekazy i depozyty. Wielcy, sredni, a nawet maluczcy, ktorym powinno zalezec na reklamie ich dorobku, nie kwapia sie z przekazywaniem trofeow czy tez nawet tak banalnych czesci garderoby jak majtki. Nie odpowiadaja na pisemne prosby, ignoruja telefony i omijaja muzeum. W ostatnich latach tylko jednemu sportowcowi niezmiernie zalezalo, zeby miec w nim swoj wlasny kacik z trofeami. Im gorecej namawial, tym ostrzej sprzeciwial sie prokurator. W koncu Jerzy Pawlowski zabral swoje pamiatki i zostawil tylko jeden puchar. I w ten sposob po szabliscie wszechczasow i szpiegu, ktory do podobnego tytulu nie dorosl, gdyz dal sie rozpracowac towarzyszom radzieckim, pozostal jakis slad. Nie ma go po innym szermierzu, Witoldzie Woydzie. W dobrym czasie wyjechal do USA, a do muzeum zglosila sie mama i odebrala wszystkie zlozone w depozyt pamiatki. Mozna je ogladac w prywatnej galerii zaoceanicznej posiadlosci srebrnego druzynowego medalisty z Tokio. Podobnie postapil Egon Franke. Przy wertowaniu kartotek eksponatow zauwazyc mozna pewna prawidlowosc. Zywi nie sa sklonni do darowizn, po dlugich namowach decyduja sie na przekazanie jednego lub dwoch medali w depozyt, ale najczesciej odmawiaja. Mozna by wymienic wiele nazwisk, lecz nie sposob wymienic wszystkie. Poprzestanmy na Jozefie Grudniu, bokserze i medaliscie olimpijskim. Nie przekazal nic, choc byl czlonkiem rady muzeum. Nie ma sladu po innym dzentelmenie piesci - Zbigniewie Pietrzykowskim i mieszkajacym w zasiegu jazdy autobusem Jacku Wszole. Z zyjacych wyjatkiem byla Stanislawa Walasiewiczowna. Sama przywiozla ze Stanow medale, dyplomy proporczyki, srebrny sygnet. Miala przywiezc jeszcze mase innych rzeczy. Nie zdazyla, zginela z rak psychopaty. Przedwojenni olimpijczycy z checia przekazywali swoje trofea i te ciaglosc podtrzymywal Wunderteam, dlatego mozemy ogladac pantofle Krzysztofiaka, oszczep Sidly i inne pamiatki oraz sprzet. Po odejsciu Wunderteamu juz tylko pojedynczy sportowcy nie skapili sprzetu lub czesci garderoby. Ewa Klobukowska przekazala na wlasnosc koszulke z olimpiady w Tokio, Slusarski tyczke, Szurkowski koszulke, ale nie z olimpiady, lecz z Wyscigu Pokoju, Szydlowska kompletny stroj olimpijski, Kocerka wioslo. Szukalem "zlotej" pilki druzyny Gorskiego z Monachium. Nie ma. Jest pilka mundialowa z autografami, ale oszukana, bo nowa. Te skopana ktos przechowuje w zaciszu domowym. Hojne sa rodziny zmarlych i zamordowanych. Duzo pamiatek przekazala siostra Janusza Kusocinskiego. Kolce, stoper, dziennik treningowy, sygnet, ksiege z pamiatkowymi wpisami znanych ludzi z okresu miedzywojennego, itd. Wiele eksponatow jest po braciach Kucharach, a z ostatnich darowizn - po Kazimierzu Deynie. Wniosek nasuwa sie sam. Musimy poczekac, az wielcy odejda na wieczne igrzyska i dopiero wtedy bedziemy mogli obejrzec medale i trofea po ... Darujmy sobie to wyliczanie. Liczmy na nasza ekipe w Bracelonie. Moze ktorys z medalistow, zanim wyrzuci skarpetki do smietnika, uswiadomi sobie, ze maja one wartosc pamiatki olimpijskiej, a moze nawet narodowej. A to juz zalezy od kruszcu medalu, z jakim wroci do kraju. _______________________________________________________________________ Redakcja "Spojrzen": Jurek Krzystek (krzystek@u.washington.edu) Zbigniew J. Pasek (zbigniew@engin.umich.edu) Jurek Karczmarczuk (karczma@frcaen51.bitnet) Mirek Bielewicz (bielewcz@uwpg02.uwinnipeg.ca) stale wspolpracuje: Maciek Cieslak (cieslak@ddagsi5.bitnet) Copyright (C) by Zbigniew J. Pasek 1992. Copyright dotyczy wylacznie tekstow oryginalnych i jest z przyjemnoscia udzielane pod warunkiem zacytowania zrodla i uzyskania zgody autora danego tekstu. Poglady autorow tekstow niekoniecznie sa zbiezne z pogladami redakcji. Prenumerata: Jurek Krzystek. Numery archiwalne dostepne przez anonymous FTP, adres: (128.32.123.30), directory: /pub/VARIA/polish/dir_spojrzenia ____________________________koniec numeru 37___________________________